GAZETA KRAKOWSKA 23 listopada 2002r.
Z Markiem Nawarą rozmawia Marek Bartosik
Stracił Pan stanowisko i okazało się, że pierwszego marszałka Małopolski nikt nie chce. Zajrzało Panu w oczy bezrobocie. Przeczuwał Pan nadejście takiej chwili?
Człowiek zawsze powinien się liczyć się z taką możliwości, ale powiem szczerze, że nie brałem takiego ryzyka poważnie. Uważałem, że jako marszałek sprawowałem się nieźle. Zaczynałem przecież od zera. Samorząd wojewódzki dopiero powstawał. Nie miałem urzędu, ludzi, strategii działania. A jednak zostawiałem województwo dobrze poukładane. Mam wrażenie, że pierwsza kadencja samorządu województwa, przynajmniej w Małopolsce, obyła się bez tzw. wielkiej polityki. Potrzebne były przynajmniej 3 lata, by przywódcy partyjni zorientowali się, że to właśnie samorząd województwa kreować będzie rozwój regionalny i przez regiony „pójdą” fundusze europejskie. Zorientowali się politycy, ale nie ludzie, którzy w natłoku list wyborczych wybierali partie, szczególnie te ogólnopolskie. Mój komitet wyborczy Wspólnota Małopolska był ewenementem w skali kraju, bo wprowadził do Sejmiku sześciu radnych nie będąc ogólnopolską partią polityczną. Weszliśmy do koalicji tworzącej zarząd. Nie widziałem, więc większych powodów do niepokoju.
A jednak jest Pan izolowany. Koalicjanci nie dopuścili, by objął Pan jakąkolwiek funkcję w urzędzie czy w nowym zarządzie. Chce Pan powiedzieć, że nie ma to związku z tym, co Pan robił jako marszałek?
Funkcja szefa regionu jest bardzo polityczna. Ja starałem się jednak pełnić ją merytorycznie, doprowadzić do tego, by Małopolska była wiodącym regionem w kraju, dobrze postrzeganym, zorganizowanym, żeby wytworzyć w jego nowych granicach więzi międzyludzkie, poczucie wspólnej tożsamości. I myślę, że na wielu obszarach mi się to udało. Ja sam miałem też wysoką pozycję jak współprzewodniczący Komisji Wspólnej Rządu i Samorządu.
Jeśli okazał się Pan tak dobrym fachowcem, to dlaczego Pański telefon dziś milczy?
Może właśnie, dlatego. Może trzeba było przez te cztery lata więcej czasu poświęcić polityce, tworzeniu układów, zależności. Może należało parę razy przeskoczyć z partii do partii. Ale ja nie mam takiego charakteru. Nie czułbym się dobrze ze świadomością, że zmieniam polityczne kanapy tylko po to, żeby znaleźć sobie na którejś wygodne miejsce.
Ale jest Pan też trudnym facetem. Nie przychodzi to Panu do głowy takie wyjaśnienie swoich kłopotów?
— Lider, który chce coś zrobić musi być trudny. Ja naprawdę mam bardzo dużo przyjaciół, lubię pomagać ludziom, ale nie ulegam naciskom.
Przyjaciół to ma Pan najwyraźniej poza polityką.
— Może, może… Ale w polityce trzeba mieć swoje cele. Jak się nie ma twardego kręgosłupa to staje się ona działaniem na chwilę. Twardszy kręgosłup jest w polityce potrzebny, zwłaszcza w polskiej polityce. Według tego kryterium moja skuteczność, jako marszałka była dobra.
Nie żal Panu teraz kariery parlamentarnej. Przerwał ją Pan obejmując urząd marszałka. Uległ Pan wtedy namowom liderów AWS.
— Przekonywali mnie m. in. Stefan Jurczak i Jan Rokita, który dawał mi nie tylko gwarancje politycznej stabilności przez cztery lata na stanowisku marszałka, ale także później.
Drugą kadencję w fotelu marszałka?
Na przykład. Mówiło się też o „innych ważnych stanowiskach”.
I co? Skończyły się komuś możliwości czy nie dotrzymał słowa?
Wstrzymać się od odpowiedzi to chyba najlepsze, co powinienem teraz zrobić. Przypomniałem posłowi Rokicie tamte deklaracje, kiedy był konstruowany obecny zarząd. Bez skutku. Moje ugrupowanie było trzecim doproszonym do koalicji. Mamy dobrych ludzi, choć trudno byłoby ich nazwać działaczami partyjnymi. Jesteśmy w sejmiku znaczącą siłą.
Rozumiem, że rysuje Pan przed sobą perspektywę długiego politycznego marszu. Nie bierze Pan pod uwagę powrotu do źródeł. Na przykład podkrakowskie Zielonki…
Znakomita gmina, którą przez osiem lat od 1990 roku, jako wójt wyprowadzałem z zapaści. Dalej tam mieszkam. Ale przecież wyborcy karty rozdali, mój następca świetnie poradził sobie w wyborach bezpośrednich. Na pewno dalej będę go wspierał.
Czuje się Pan sponiewierany przez politykę?
Trochę tak. Przekonałem się, że wystarczy mieć dobre konotacje w polityce, aby coś znaczyć. Odrzucenie, jakie mnie teraz spotyka, jest ewenementem w skali kraju. Politycy chcieli mi udowodnić, że to partie decydują. I mi udowodnili.
Pan jednak nie może się porozumieć nawet ze swym byłym zastępcą, a dzisiejszym Marszałkiem Januszem Sepiołem.
To już jego problem. Byłem otwarty na różne sposoby ułożenia naszej współpracy. Żaden nie został przyjęty. Nie chcę tego komentować. W każdym razie ja bym się tak nie zachował.
Nie boi się Pan ześlizgnąć na pozycję zgryźliwego obserwatora i recenzenta posunięć swego następcy?
— Pan mnie trochę uraził. Nie ma takiego niebezpieczeństwa. Świat nie kończy się na marszałkowaniu.
Był moment, kiedy zasłynął Pan, jako najlepiej zarabiający marszałek w Polsce, z pensją w wysokości 14 tysięcy złotych. Mówił Pan wtedy, że tak odpowiedzialna praca powinna być tak właśnie wysoko opłacana. Nie szkodzi Panu dzisiaj to przekonanie, nie odbiera obrońców?
Ta suma wynikała także trochę z międzywojewódzkich zagrań prestiżowych. Bo skoro na Śląsku sejmik dał tyle, to w Małopolsce czy Mazowszu nie wypadało dać mniej. Potem jednak przyszła ustawa kominowa. Kończyłem kadencję z płacą nieco ponad 11 tysięcy, minus oczywiście 45-procentowy podatek. Polityk nie może być hipokrytą. Przez te cztery lata, w dużym stopniu dzięki mnie, Małopolska uzyskała 700 milionów złotych dodatkowych środków. Wyborców ta pensja najwyraźniej specjalnie nie poruszała. Oddali na moją Wspólnotę Małopolską 136 tysięcy głosów, a zwycięska w wyborach koalicja PO i PiS uzyskała w regionie 185 tysięcy. Ja sam dostałem teraz więcej głosów niż w 1997 roku, kiedy wchodziłem do Sejmu.
A jak po 12 latach władzy wygląda Pańska codzienność. Bez sekretarek, służbowej omegi, wypełnionego kalendarza, adrenaliny, władzy?
Adrenalina była o tyle kłopotliwa, że stres zaczął się odbijać na moim zdrowiu. Na pewno chwila oddechu mi się przyda. Tryb życia musiałem zmienić. Lubię prowadzić, więc jeżdżę własnym autem, miałem czas żeby uporządkować swój zbiór fotografii, zadbać o dom, który był zaniedbany, dwa razy za mojego marszałkowania okradziony. Nie ma stresu, że jak jadę do Brukseli i prasa o tym poinformuje to zaraz odwiedzą mnie złodzieje w mieszkaniu. Na pewno jednak trochę uzależniłem się od wygód związanych z władzą.
Załóżmy teoretycznie, że zmienia się układ polityczny i wraca Pan na fotel, powiedzmy marszałka. Na ile innym niż przez minione 4 lata byłby Pan marszałkiem?
Wiele by się nie dało zmienić. Z tym, że teraz byłoby łatwiej, bo zbiera się profity wypracowane w pierwszej kadencji. Nie byłoby, więc takiego napięcia, pośpiechu, ciśnienia.
Nie myśli Pan, żeby odwrócić się od polityki, samorządu?
Pozostaję osobą publiczną. Uważam się za dobrze przygotowanego do tej pracy i chciałbym to wykorzystać. Otrzymuję propozycje udziału w konferencjach, seminariach. Jestem proszony o opinie do projektów zmian w aktach prawnych, występuję, jako ekspert. Koledzy samorządowcy proszą mnie o opinie w sprawach gmin i powiatów. W tym kierunku chciałbym wykorzystać doświadczenie ostatnich lat. Zamierzam wystartować w najbliższych wyborach, tych parlamentarnych, tych do Parlamentu Europejskiego.
Samotnie?
W Polsce potrzebna jest formacja centroprawicowa. Wierzę, że Wspólnota Małopolska może ją aktywnie współtworzyć.
Nie boi się Pan przemarznąć w politycznej lodówce?
Wyboru do Strasburga już za dwa i pół roku. Kampania niemal zaraz się zacznie. Wytrzymam.